Archive for marzec, 2016

Robert Low “Krwawy topór”

„Szczerzący się z dziobnicy smoczy łeb.

Wyrzeźbiony ręką mistrza 

Bez cienia litości wskazuje morski szlak”.

Rober Low, uznany i ceniony na całym świecie autor historycznych powieści, nadal, w sposób niczym nieograniczony, czerpie  pełnymi garściami ze wczesnośredniowiecznego świata  naszych przodków, podpierając się  licznymi tomami sag, opowiadających i w pewnym sensie dokumentujących  tonące w pomroce dziejów  czasy. Niczym mityczne siostry, Normy, przędzie  kolejne nici opowieści o Ormie Zabójcy Niedźwiedzia  i jego zaprawionej w licznych bojach drużynie „Zaprzysiężonych”.

Tym razem jednak, w przeciwieństwie do poprzednich tomów,  główną uwagę  skupia autor na jednym z pobocznych wątków cyklu (choć bardzo istotnym z punktu widzenia całości)  oraz osobie Olafa Tryggvasona, zwanego „Kruczą Kością”(postaci jak najbardziej autentycznej i licznie opiewanej przez skandynawskich skaldów)  młodego potomka norweskich władców  rozpoczynającego właśnie „grę królów”, której dalekosiężnym  celem jest  zdobycie należnego mu z urodzenia tronu. To właśnie on (choć bez obaw, sam Orm z nieodłącznym przyjacielem Finnem pojawią się  w decydującym momencie) powiedzie nas ku pełnej niebezpieczeństw wyprawie przez  wzburzone wybrzeża Orkadów, okryte mgłą klify wyspy Man  i odległe, skute lodem, ziemie Finów.

Wszystko zaś  za sprawą tajemnicy dotyczącej ukrycia legendarnej broni Eryka I Krwawego Topora… 

Niestety, jak to często bywa, tego rodzaje sekrety przyciągają  wielu pretendentów do królewskiej korony, co nieuchronnie skutkować musi krwawym zbrojnym  rozstrzygnięciem oraz  okrutną rozprawą  wszystkich ze wszystkimi i naturalnie  tych makabrycznych akcentów  w lekturze nie zabraknie

 „Krwawy topór” podobnie jak poprzednie odsłony cyklu, jest to po prostu  świetnie napisaną męską powieścią, gdzie trup ściele się gęsto (jest wprawdzie miejsce na przebiegłość ale na subtelność już raczej  nie) a miecze i topory nie mają okazji pokryć się rdzą. Gdzie nie brak dużych scen batalistycznych (lądowych i morskich),  pijackich ekscesów, pojedynków  i karczemnych bójek.

Jest wspaniałą, historyczną opowieścią wciągającą czytelnika od pierwszej do ostatniej strony w której przeplata się literacka fikcja z prawdziwymi wydarzeniami. Językowa stylizacja, naprawdę imponująca, wszechstronna wiedza i znajomość X wiecznych realiów, prezentowana przez pisarza, oraz  duża plastyczności i barwność  opisów,  daje nam możliwość pofolgowania wyobraźni i przeniesienia się, choć na kilka godzin, w ten wspaniały i niebezpieczny świat. To istna kopalnia wiedzy o ówczesnej geopolityce, wierzeniach, obrzędach, zabobonach oraz metodach i  sztuce prowadzenia wojny.   Znakomicie wyrysowany,  surowy świat północnych wojowników  w którym nie brak niepohamowanych ambicji, wiarołomstwa, chciwości, zdrady, ale od czasu do czasu znajdzie się również  miejsce na braterstwo, przyjaźń, poszanowanie zasad, akty szaleńczej odwagi  i bohaterskie, warte uwiecznienia w pieśniach, dokonania.

Nie mogę się doczekać kolejnych tomów cyklu.

Mariusz Urbanek „Tuwim. Wylękniony bluźnierca”

 „Śmierci poety towarzyszyła anegdota. W kieszeni garnituru poety znaleziono serwetkę z którejś z zakopiańskich knajp z nagryzmolonym zdaniem „Ze względu na oszczędność polecam zgasić światłość wiekuistą, którą mi może będzie świecić. To był klasyczny tuwimowski rodnik, pomysł na nowy wiersz. Tak pożegnał się ze światem poeta liczony miedzy największych

To już moje trzecie spotkanie z twórczością Mariusza Urbanka ( po pozycjach: „Broniewski. Miłość, wódka, polityka” i „Szwoleżer na pegazie” o Bolesławie Wieniawie –Długoszowskim)  i trzecia, znakomicie napisana, biograficzna opowieść  o ważnej  polskiej postaci ubiegłego wieku. Tym razem będzie to historia życia i twórczości jednego z największych  poetów naszego kraju Juliana Tuwima. Obdarzonego niesłychanym talentem artysty, który jak  wielu mu podobnych dał się uwikłać w skomplikowane meandry naszej trudnej i tragicznej historii: Polaka, Żyda. Polskiego –Żyda, patrioty, obrazoburcy, pacyfisty, emigranta a w końcu piewcy i propagatora polskiego komunizmu.

Na jego utworach, zwłaszcza tych dla dzieci ( „Lokomotywa”, „Ptasie radio”, „Murzynek Bambo”)  wychowały się całe  pokolenia a jego utrwalony w potocznej świadomości Polaków wizerunek, jawił się niemal spiżowo i nieziszczalnie. Niestety, w zetknięciu z rzeczywistością, którą poznajemy dzięki pisarzom  takim jak Marcin Urbanek, coraz częściej okazuje się że na owej posągowej postaci pojawiają się wyraźne rysy i pęknięcia. I jest ich całkiem sporo…

Autor wiedzie nas w  swej biograficznej opowieści (używam tego określenia, gdyż nie jest to tylko suche i encyklopedyczne odzwierciedlenie znanych powszechnie faktów) poprzez  koleje i zakręty  losu tego poety oraz   ważne  wydarzenia z jego życia i kariery: od lat najmłodszych,  przez pierwsze literackie próby,  najciekawszy i najbardziej  płodny okres dwudziestolecia międzywojennego oraz  działalności grupy „Skamander”, czasy emigracyjne ( Paryż, Lizbona, Rio de Janeiro, Nowy York) na  kontrowersyjnym i ocierającym się, dla wielu, o narodową zdradę,  powrocie  do powojennej, komunistycznej już  Polski   kończąc. To właśnie ten rozdział jego życia  jest w lekturze szczególnie wyeksponowany i dla mnie osobiście zdecydowanie najciekawszy.  Jest to bowiem fragment  życia artysty, który rzuca zupełnie inne światło na jego życiową postawę i twórczość.  Bo o ile  w odniesieniu do Władysława Broniewskiego  (i jego przedwojenne, lewicowo- komunistyczne poglądy i sympatie ) rozgrzeszenie  przychodzi łatwiej, to w przypadku Juliana Tuwima sprawa  jest  trudniejsza i mniej wyrazista.

„Powrót do kraju oznaczał  konieczność pisania i mówienia rzeczy, których wymagała od niego władza, skwapliwie egzekwując od poety zapłatę za każdy gest i pochwałę pod jego adresem”.

„Wygłaszając płomienne przemówienia o zmiażdżeniu przemocy kapitalistów i niepowstrzymanym rozwoju, Tuwim wykonywał zadanie, które wraz z nim odrabiali również miedzy innymi: Iwaszkiewicz, Wat, Broniewski, Jastrun. Jak większość pisarzy, których nazwiska cokolwiek znaczyły musiał być na kongresie zjednoczeniowym. Ale tylko on zachowywał się manifestacyjnie aż do histerii, zanotowała w „Dzienniku” Maria Dąbrowska, która siedziała na kongresie za Tuwimem. ”Wyglądał jak stary lichwiarz, z obrazu, nie pamiętam już którego mistrza, również krzyczał i klaskał, i wstawał, a prócz tego co chwile wyrzucał w  prawo i w lewo pięść”.

To sylwetka człowieka, który dal się uwieś przez system (oczywiście jak wielu innych, ale to przecież żadne wytłumaczenie), uwierzyć w socjalistyczny miraż,  zaprzedając  (nie bezinteresownie, oczywiście)  swój ponadprzeciętny literacki talent w propagandowy mechanizm  komunistycznego państwa  i przyświecające mu ideologiczne cele. Postać stająca się z czasem, wzbudzającą  politowanie  karykaturą samego siebie, którego po latach hołubienia i wynoszenia na piedestał   z lekceważeniem  zaczyna traktować nawet sama „ludowa władza”.

Julian Tuwim doświadczył losu artystów, którzy poszli na służbę idei, a trafili w niewolę cynicznych oportunistów. Idee zastąpiła ideologia, służąca jedynie utrzymaniu władzy. Im bardziej nowa władza krzepła, utwierdzając się w poczuciu nieomylności i bezkarności, tym poeta stawał się mniej potrzebny”. 

Wielkiego poety (tego nie odmawiali mu nawet bardzo krytyczni w stosunku do niego pisarze i działacze emigracyjni) który przełożył wygodne i dostatnie życie,  fundowane  mu przez państwo, nad wierność samemu sobie.  Wyniszczany przez liczne choroby, cierpiący na powtarzające się  depresje, zmagający się z  niemocą twórczą, wyrzutami sumienia i  alkoholowym nałogiem, wciąż jednak  firmujący, swoim nazwiskiem, zbrodniczy, totalitarny ustrój.

„Pił, żeby poradzić sobie z lękami i odegnać dręczące do demony. Najczęściej w samotności, wyjście z domu kosztowało za dużo wysiłku. Ale kiedy tylko  pozwalała na to choroba, wpadał z butelką swojej ulubionej wódki Eksportowej do któregoś z przyjaciół, zwykle od razu z zakąskami (przewidująco)…”

Być może jego tragedią było to iż nie doczekał Polskiego Października 1956 roku i okresu tzw.”odwilży” (zmarł 27 grudnia 1953 roku) i nie dana była mu możliwość rehabilitacji swojej twórczości i postawy, co stało się udziałem licznego grona naszych ówczesnych literatów, ale tego naturalnie  się już nie dowiemy…

Podobnie jak w przypadki biografii Władysław Broniewskiego  lektura kończy się wywiadem z córką Ewą,  która łagodzi trochę wizerunek artysty, ukazując go w światłe zupełnie osobistym i rodzinnym.

To co w tej książce naprawdę zachwyca i zasługuje na nasza uwagę  to ogromny pisarski talent i prawdziwy dar opowiadania autora (niemal gawędziarski, choć, dodajmy, właściwie podbudowany merytorycznie), który tworzy niezwykle barwną, obszerną i wieloaspektową biografię twórcy i jego czasów. Licznie wspomaganą zdjęciami, fragmentami utworów Juliana Tuwima, mało znanymi faktami  z jego życia, wspomnieniami bliskich i znajomych oraz rozmaitymi ciekawostkami z epoki.

Książka Mariusza Urbanka „Tuwim.Wylękniony bluźnierca” z dużą dozą obiektywizmu stara się  przedstawić jedną z najważniejszych literackich postaci XX wieku, która, niezależnie od naszych ocen, na zawsze weszła  do kanonu   najwybitniejszych polskich twórców. Zdecydowanie polecam.

Brian McClellan „Jesienna republika”

„Mógłbym zginąć za ojczyznę, ale wole dla niej zabijać” 

Po przeczytaniu ostatniej części  trylogii Briana McClellan’a jedyne słowa, cisnące się na usta,  to takie, iż jest to właściwe zwieńczenie, znakomicie  napisanej, porywającej epickiej opowieści. Literacki kunszt autora  nie podlega żadnej dyskusji, zaś sam zamysł twórczy wprowadzający dużo świeżości w „zgrane” już trochę i przewidywalne klimaty gatunku, stał się elementem przyciągającym rzesze czytelników – w tym również mnie. Cieszę się iż Fabryka Słów zdecydowała się wydać i promować tego pisarza i mam nadzieje iż będzie  to współpraca, która utrzyma się znacznie  dłużej.

Prezentowana tu  „Jesienna republika” jest bezpośrednią kontynuacja wątków oraz losów poszczególnych bohaterów,  których mieliśmy okazje poznać w dwóch poprzednich tomach. Z tą, naturalnie, różnicą iż wszystko tu nieuchronnie zmierza do finałowego rozstrzygnięcia i rozwiązania wszelkich  tajemnic. Akcja i fabuła powieści nadal biegną  wielotorowo,  umożliwiając nam szerokie spojrzenie (z punktu widzenia kilku postaci) na sploty  toczących się  dynamicznie i bardzo zmiennie wydarzeń.

Królestwo Ardo  znajduje się na skraju przepaści, stolica państwa znalazła się pod obcą okupacją, zaś krwawa i wyniszczająca wojna z Kezem  pochłania coraz więcej ofiar. Co więcej, brak twardego,  jednolitego przywództwa doprowadza do destabilizacji kraju , rozprężenia w łonie armii (pojawiają  się elementy korupcji i  zdrady)  oraz  politycznych intryg na wysokim szczeblu.  Jeśli dodamy do tego jeszcze dawnych bogów, którzy zapragnęli nagle wmieszać się w sprawy zwykłych śmiertelników,  obraz chaosu będzie niemal  kompletny.

Na szczęście na polityczno- militarną scenę wydarzeń powraca marszałek Tomas a wraz z nim jego syn, Taniela Dwa Strzały, ostatni członek  królewskiej kamaryli magów BO (wraz ze swoja młodą terminatorką Nilą – jej postać naprawdę wiele tu wniesie ) oraz dociekliwy i nieustępliwy detektyw Admar, którego osobisto-rodzinne sprawy po raz kolejny wrzucą w wir dramatycznych wydarzeń. Wszystko to sprawi  iż dla chwiejącego się w posadach Ardo znów zaświta nadzieja… choć szczegółów, oczywiście, nie zdradzę.

Niezmiennie urzeka mnie bogactwo  i różnorodność wykreowanego przez autora świata w którym wszechobecna magia i  pradawni bogowie ścierają się z nowoczesną technologia  oraz  wiedzą. W którym ludzkie namiętności,  ambicje, wzajemne relacje (niekiedy naprawdę skomplikowane) ścierają się z ekonomią, gospodarką i ponadczasowymi mechanizmami sprawowania władzy  (bardzo  interesującą postać Ricarda Tumblara). Autorowi udało się  stworzyć plejadę naprawdę ciekawych i wyrazistych postaci (i to  bynajmniej wcale niejednoznacznych) które nadal fascynują i  i zapadają w pamieć.

 „Jesienna republika” Briana McClellan’a to kolejna, świetnie napisana powieść, którą polecam  nie tylko fanom gatunku. Ogromny plus za przyciągającą wzrok, charakterystyczną okładkę i  dotyczy to całego cyklu.

Tadeusz Płużański „Rotmistrz Pilecki i jego oprawcy”

„Ja zostanę. Wszyscy nie mogą stąd wyjechać, ktoś musi tu trwać bez względu na konsekwencje” 

Dzięki takim historykom i publicystom jak Tadeusz Płużański (polecam jego bardzo ważną, wcześniejszą publikację zatytułowaną „Lista oprawców”)  prawda o polskich bohaterach narodowych, ich dokonaniach i ofierze, którą złożyli na ołtarzu ojczyzny coraz częściej przebija się do szerokich mas naszego społeczeństwa. Mam naprawdę duży i nieskrywany szacunek dla jego tytanicznej, archiwalnej i badawczej pracy oraz  zaangażowania w proces odkrywania trudnych i bolesnych (również w wymiarze rodzinnym -jego ojciec Tadeusz Płużański był represjonowany i więziony przez komunistyczną bezpiekę) kart naszych dziejów.

W  książce, autor prezentuje nam  sylwetkę Rotmistrza Witolda Pileckiego, bezapelacyjnie jednego z największych polskich patriotów okresu II wojny światowej i komunistycznej okupacji  (szczególny akcent położony został na jego konspiracyjną działalność po 1945 roku,  okolicznościom towarzyszącym  jego aresztowaniu, niezwykle brutalnemu śledztwu, zakończonym  wyrokiem skazującym na  śmiercią). Jego naznaczona tragizmem biografia staje się punktem wyjścia do szerokiej dyskusji o skomplikowanych meandrach polskiej XX – wiecznej historii, począwszy od lat 40 – tych aż po czasy nam zupełnie współczesne.To próba uchwycenia rozgrywających się  w tym dramatycznym  okresie dziejowych procesów,  które z jednaj strony spowodowały  fizyczną eliminacje  najbardziej wartościowych narodowych elit, z drugiej, zaś pozwoliły wypłynąć (na fali komunistycznych zmian) wielu stalinowskim  oprawcom,  którzy mimo ogromu popełnionych zbrodni  w spokoju i dostatku  dożywali swoich dni. Ten ostatni wątek jest w tej lekturze szczególnie mocno wyeksponowany i omówiony. 

 Książka Tadeusza Płużańskiego zaczyna się zresztą od rozmowy z jednym z nich: Ryszardem Mońko, byłym  zastępcą naczelnika więzienia mokotowskiego ds.politycznych,  jedynym żyjącym do dziś świadkiem egzekucji Witolda Pileckiego, dokonanej 25 maja 1945 roku   przez etatowego ubeckiego kata, starszego sierżanta  Piotra  Śmietańskiego (o dziwo udało się zdobyć nawet jego zdjęcie) i to też w pewnym sensie wyznacza kierunek w którym podążać będzie ta praca.

Bo jest to, integralnie związana z  losem Witolda Pileckiego, opowieść również o nich, reżimowych oprawcach: śledczych (Krawczyński i Chimczak), prokuratorach (Łapiński), sędziach (Hryckowian i Badecki), agentach, donosicielach oraz tych wszystkich, którzy, w takim czy innym stopniu, przyłożyli rękę do ustanowienia w naszym kraju komunistycznego dyktatu (Romkowski, Rożańki, Fejgin, Humer, Czaplicki…).  Ludziach, którzy przez lata nieskrępowanie prowadzili swoją zbrodniczą działalność (znęcając  się w sposób niewyobrażalny, fizyczny i psychiczny, nad osadzonymi polskimi patriotami) wspinali się po szczeblach zawodowej kariery, korzystali z licznych przywilejów i udogodnień, bogacili się  by w końcu przejść na „zasłużoną”,wysoka emeryturę. Którzy ukrywali swoją tożsamość, zmieniali nazwiska, fałszowali życiorysy, kłamali, manipulowani, mataczyli i zasłaniali się niepamięcią.

 ” Zwyczajem bezpieki było przesłuchiwanie  jednego więźnia bez przerwy  przez kilku „oficerów” śledczych – niedouczonych typków z awansu społecznego, którym władza uderzyła do głowy. Faktycznie byli tylko narzędziem  w rękach zbrodniczego kierownictwa. Nie oznacza to, że są mniej winni – bezpośrednio znęcali się nad osadzonymi, co w świetle prawa stanowi zbrodnię komunistyczną. Jednak w III RP stawali przed sądem głównie jako świadkowie To oni maltretowali w śledztwie Witolda Pileckiego i mojego Ojca.  Rotmistrzowi, który nie chciał pójść na współprace i przyznać się do absurdalnych zarzutów zdrady Ojczyzny, zerwali nawet paznokcie. To dlatego nasz bohater wypowiedział słynne słowa. ” Mnie tu wykończyli. Oświęcim przy tym to była igraszka”.

To wyłaniający się wyraźnie  z treści  obraz  przerażająca słabości, bezradność, a może i niekiedy niechęci, polskiego  wymiaru sprawiedliwości (również  w  III RP) nie będącego w stanie pociągnąć do odpowiedzialności żyjących jeszcze stalinowskich katów. Przyglądając się temu jak opieszale toczyły się i toczą te działania, trudno oprzeć się wrażeniu iż w odniesieniu do tych osób polska temida pozostała ślepa, oblewając tym samym egzamin z zadań jakie postawiła przed nią odrodzona Rzeczypospolita.

Ostatnie rozdziały  poświęca autor właśnie temu tematowi i  poodejmowanej z trudem, po roku 1989, dekomunizacji  i  próbom rozliczeniu się ze straszącymi nas od dziesięcioleci demonami przeszłości, ze szponów których, wciąż, mimo upływu lat, nie możemy się wyzwolić

Historyk podaje przykłady nieprzychylnych artykułów  (dotyczących naszego bohatera) podważających jego dokonania i postawę  ukazujących się min: na łamach  „Polityki” czy „Gazety Wyborczej,”, nie zaproszenie przez władze polskie  dzieci Rotmistrza na obchody 70 rocznicy wyzwolenia Auschwitz (przy jednoczesnym zaproszeniu wnuka  niemieckiego komendanta obozu – co samo w sobie jest kuriozalne), sprzeciw niektórych polskich europosłów (co jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe) wobec uhonorowania jego imieniem Dnia Bohaterów Walki z Totalitaryzmem,   czy opór niektórych osób (Władysław Bartoszewski) i politycznych kręgów III RP w sprawie przyznania mu Orderu Orła Białego.

 Myślę że tragedią  naszych czasów jest to iż komunizm nie doczekał się swojej własnej „Norymbergi”, choćby w zakresie regionalnym czy państwowym (bo  nie sadzę iż dzisiejsza, putinowska Rosja była by  zainteresowana tego rodzaju szerszą inicjatywą) przez co przez lata nie potrafimy się rozliczyć z poprzednia epoką i ludźmi którzy odcisnęli na niej swój złowrogi ślad.  Dzięki książkom takich autorów i propagatorów historii  jak Tadeusz Płużański jesteśmy jednak bliżej poznania prawdy o Żołnierzach Wyklętych i wielkich godnych naśladowania Polakach, którzy powinni stać się przykładem dla przyszłych, młodych pokoleń. Zdecydowani polecam. Chwała Bohaterom.

Duży plus dla Wydawnictwa Fronda za znakomite, jakościowe i w pełni profesjonalne wydanie tej publikacji, wzbogaconej dużą ilościowa zdjęć, niekiedy  zupełnie unikalnych, które znacznie  wzbogaciły samą lekturę  oraz  udokumentowały  zawarte w niej treści. 

„Michael Colins”-reż. Neil Jordan

Michał Cholewa „Inwit”

 „Trwa wyścig o światy stracone lata temu, gdy nastał Dzień a technologia zwróciła się przeciwko ludziom”

 Mamy przed sobą już czwarta część, znakomicie napisanego   cyklu Michała Cholewy „Algorytmy wojny”, zatytułowaną „Inwit” Czeka nas również  czwarte spotkanie z sierżantem Wierzbowskim i jego oddziałem weteranów,  wchodzącym w skład niesławnego Dowództwa Operacji Specjalnych Unii Europejskiej, wpisane w   kolejny, rozgrywający się w futurystycznym świcie  przyszłości, militarny konflikt. Świecie, który ciężko doświadczony przez bunt maszyn i podzielny na zwalczające się imperia z trudem próbuje powrócić na drogi dawnej świetności.

 Tym razem chodzi o planetę Liberty  (a właściwie o będące w jej posiadaniu kopalnie cennego kruszcu) znajdującą się w skomplikowanej  sytuacji zewnętrznej (strefa zainteresowań i wpływów potężnych Stanów Zjednoczonych) oraz wewnętrznej, destabilizowanej od dłuższego czasu przez terroryzm i  ruchy odśrodkowe w ośrodkach lokalnej władzy. Coś w sam raz dla doświadczonych w tego rodzaju misjach  oddziałów sił specjalnych… choć tym razem trzeba przyznać iż stopień trudności oraz  skala niebezpieczeństwa jest naprawę bardzo wysoka,

 Prezentowana tu powieść zdecydowanie trzyma poziom swoich poprzedniczek (pokusił bym się nawet  o stwierdzenie że jest to, naturalnie moim zdaniem, najlepsza odsłona cyklu) zarówno jeśli chodzi o walory typowo literackie jak i bogactwo oraz  sposób ukazania  (duża dbałości o szczegóły) stworzonego z rozmachem świata przedstawionego. Podobno jak wcześniej na nasza uwagę zasługuje dobrze oddana sceneria i klimat, które w oczywisty sposób  pobudzają  sensory naszej wyobraźni,  przekładając się tym samym na konkretny odbiór toczących  się w powieści wydarzeń. Bogactwo technologiczne i supernowoczesne wytwory  inżynieryjnej i naukowej myśli technicznej ( wraz z właściwą im terminologią i nazewnictwem) przedstawione są w sposób który nie komplikuje, nie gmatwa, nie wybija z rytmu i nie przesłania  całości fabuły,  za co  chwała autorowi.

Nadal mocnym punktem są postacie  głównych bohaterów oraz  opis wzajemnych, niekiedy dość skomplikowanych relacji i zależności miedzy nikim, które mimo nawarstwienia innych treści są elementem, który przyciąga czytelnika.  To nie szara, bezwładna, podobna do siebie żołnierska masa, lecz ludzie o bardzo wyrazistych osobowościach, ściśle indywidualnych cechach i  kształtujących się w niełatwej prozie życie  postawach i światopoglądach. Mają swoje wady, dziwactwa,  skrzętnie skrywane tajemnice i sekrety oraz charakterystyczny bardzo typowy dla weteranów żołnierski rys, pełen swoistego cwaniactwa i sprytu,  co skutkuje naturalnie tym, że jawią nam się w sposób bardziej realny a ich zachowania i motywacje wydają  się bardziej zrozumiałe. 

 „Inwit” Michała Cholewy  (fanom twórczość autora  reklamować jej nie muszę) to bez wątpienia pożądana pozycja dla wszystkich miłośników dobrej  fantastyki z ostrym militarnym zacięciem, którzy chcą doświadczyć porywającej  przygody, osadzonej  gdzieś w odległych,  wojennych klimatach przyszłości. Polecam!